"Witaj Elu:)
Przesyłam Ci historię mojego "leczenia" :)
Postaram się odtworzyć ją jak najwierniej, zgodnie z faktami.
W lipcu zaczęły drętwieć mi dłonie, więc zgłosiłam się do lekarza pierwszego kontaktu, który stwierdził, że przyczyną tego jest prawdopodobnie jakieś uszkodzenie kręgosłupa w odcinku szyjnym. Dostałam skierowanie do neurologa oraz na zdjęcie rtg, ponieważ lekarz przytomnie przewidział, że z "pustymi rękami", czyli bez zdjęcia (które jego zdaniem jest podstawą diagnostyki) nie ma co iść do specjalisty.
Zrobiłam zdjęcie w pracowni XXI wieku, więc dostałam je na płytce CD, z którą pomaszerowałam do poradni neurologicznej (oczywiście wcześniej odczekałam swoje na termin wizyty, ale to szczegół i norma). Dr n. med. specjalista neurolog nie miał w gabinecie komputera, żeby obejrzeć zdjęcie, potwierdził natomiast bez wahania wstępną diagnozę lekarza pierwszego kontaktu, że to odcinek szyjny jest odpowiedzialny za drętwienie rąk i skierował mnie do poradni rehabilitacyjnej, wypisując przy okazji receptę na silny lek przeciwbólowy i zwiotczający mięśnie (na bazie benzodiazepin, więc wiesz, co to oznacza), choć nie skarżyłam się na żadne bóle.
Lekarz w poradni rehabilitacyjnej również nie obejrzał zdjęcia (z tego samego powodu co neurolog, czyli braku komputera w gabinecie) i bez diagnozy skierował mnie na zabiegi fizjoterapeutyczne. Na marginesie dodam, że nie jest potrzebny specjalny program do odczytu zdjęć rtg, a w każdej poradni są komputery w rejestracji. W poradni, do której zgłosiłam się na zabiegi fizjoterapeutyczne stwierdzono, że bez diagnozy nie są w stanie zaproponować odpowiednich zabiegów.
To koniec historii. Nie będę tego komentować :)
Pozdrawiam Cię serdecznie."
(przysłała Ewa N.)
ps 1. Panowie doktorowie specjaliści najwyraźniej uznali, że znają się lepiej niż lekarz pierwszego kontaktu i żadne zdjęcia rtg do diagnozy im potrzebne nie są. Albo opuścili na studiach te zajęcia:
ps 2. Diagnoza, z greckiego diagnosis (διαγνοσις) czyli rozpoznanie - identyfikacja choroby lub zespołu chorobowego, na które cierpi pacjent, wniosek wynikający z dokonanej przez lekarza krytycznej oceny objawów subiektywnych, stwierdzonych w badaniu podmiotowym i obiektywnych, stwierdzonych w badaniu przedmiotowym oraz w oparciu o wyniki badań dodatkowych, wraz z przypisaniem zespołowi tych objawów właściwej nazwy. Rozpoznanie jest wynikiem procesu diagnostycznego, którego celem jest identyfikacja określonej jednostki chorobowej (diagnoza nozologiczna) oraz pełna diagnoza medyczna stanu chorego, obejmująca także określenie przyczyny zaburzeń, ich stopnia nasilenia, zaawansowania lub fazy procesu chorobowego oraz przewidywanych następstw. Proces diagnostyczny składa się z fazy zbierania informacji oraz fazy ich oceny czyli analizy wiarygodności i przydatności, a następnie określenia na ich podstawie badanego stanu rzeczy. Prawidłowe rozpoznanie umożliwia wypowiedzenie się lekarza co do rokowania i zastosowanie odpowiedniego leczenia.
Bo lekarz nie jest od paczenia, tylko od wypisywania kwitów... albo aktów zgonu!
OdpowiedzUsuńCzęściowo takim uczynił go system (a znam to od wewnątrz). Od kwitów lekarz powinien mieć sekretarkę medyczną. A najczęściej staje przed dylematem: zająć się pacjentem, czy papierami, których żąda NFZ.
UsuńNo niestety. A co do komputerów - znam takiego lekarza, który lata do pracy z prywatnym laptopem, żeby na nim m.in. oglądać zdjęcia na płytkach... I jest ewenementem, bo ilu pięćdziesięciolatków potrafi obsługiwać komputer?
UsuńJest ewenementem, bo mu się chce.
UsuńNie zdziwię się jak przyczyna okaże się zgoła inna :/
OdpowiedzUsuńŻeby poznać przyczynę trzeba postawić diagnozę. Na podstawie czegoś innego niż tylko domysły.
UsuńA to Polska właśnie...
OdpowiedzUsuńMoja przyjaciółka miała ostatnio ciekawą, choć mało przyjemną historię.
Zaszła otóż w ciążę. Zrobiła sobie kilka testów, które to potwierdziły, wszystkie objawy typowe też ciążę wskazywały, umówiła się do lekarza (jakiś drugi miesiąc ciąży to był), ale jeszcze przed tą wizytą zaczęło się dziać coś złego. W sensie: jak poronienie. Pojechała do szpitala, tam zrobili jej badania i powiedzieli, że "CHYBA to w ogóle nie była ciąża" Ona na to: jak nie była, skoro cztery testy wyszły pozytywnie, czuła się w ciąży (zna objawy, bo to druga ciąża była) itd. Lekarz uznał, że jednak on ma rację. Więc wyszła ze szpitala z informacją, że nie była w ciąży, tylko "może to były jakieś nieprawidłowości". Po jakimś czasie znów zaszła w ciążę (od razu poszła do lekarza, który to stwierdził) i po dwóch miesiącach - w takich samym okolicznościach - znów poroniła. Tym razem lekarz powiedział: "A, czyli jednak za pierwszym razem to też musiało być poronienie...". ??
Okropna historia. A przecież pacjent ma w ustawie zagwarantowane prawo do uzyskiwania rzetelnej informacji o swoim stanie zdrowia. Zgadywanki lekarza(pomijam sytuacje, kiedy naprawdę nie da się czegoś stwierdzić, bo i tak bywa, ale to nie ten przypadek) nie wyczerpują tej definicji. Mać.
UsuńFaktycznie - leczenie w XXI wieku w Polsce. Ciekawe, jak będą interpretowane te zapiski przez historyków za 100 - 200 - 300 lat...
OdpowiedzUsuńJako folklor lokalny? Rytualne składanie ofiar z pacjentów dla potężnego bóstwa o imieniu NFZ? ;)
UsuńRęce opadają. Mam iść go specjalisty, ale teraz... zaczynam się autentycznie bać....
OdpowiedzUsuńRadzę zebrać rzetelny wywiad środowiskowy. Bo nie wszyscy specjaliści są źli
UsuńMoim zdaniem nie wszystko, co złe w służbie zdrowia to wina NFZ i całego "systemu". Uważam, że tutaj u pana doktora neurologa i lekarza z por. rehabilitacyjnej zadziałał syndrom "nie chce mi się chcieć" - nie wydaje mi się, że byłoby ogromnym obciążeniem dla lekarza gdyby zakupił sobie do gabinetu najprostszy komputer. Bardzo powszechnym zjawiskiem w policji jest wykorzystywanie do pracy prywantego sprzętu - typu komputery, laptopy (o długopisach nie wspominając :-). To prawda, że byłoby idealnie gdyby lekarzowi "przysługiwała" pielęgniarka medyczna odpowiedzialna za całą papierologię ale dzisiaj w większość zawodów wpisana jest konieczność prowadzenia jakiejś-tam-dokumentacji. Inżynier programujący maszynę, tak aby działała i nie urwała ręki obsługującemu, po całym takim procesie ma do wykonania ogrom pracy pobocznej - wypełnienia stosów druków, zaświadczeń, oświadczeń - a firma prywatna szuka wszędzie oszczędności i zazwyczaj nie ma pieniędzy na zatrudnianie sekretarki od dokumentacji. Uważam - z całym szacunkiem dla lekarzy, że przysłowiowa korona z głowy im nie spadnie gdy poświęcą swój czas na wypełnianie dokumentów.
OdpowiedzUsuńOczywiście, są i dobrzy lekarze, tacy, którym, jak to ładnie określiłaś "chce się chcieć". Natomiast co do dokumentów: tak, powinna być prowadzona dokumentacja medyczna, to oczywiste. Jednak to niejedyna dokumentacja, jaką prowadzi lekarz (czy inny specjalista). To zaledwie czubek góry lodowej. Więc, jeśli już o papierach mowa, to papierologia systemowa stawia nas (nas, bo pracuję również w służbie zdrowia) przed następującą sytuacją: Ok, jak przyjmę dziś jeszcze tych trzech pacjentów, to nie uzupełnię historii choroby, bo nie zdążę. No dobra, uzupełnię ją jutro, to w końcu najwyżej dwie godziny. Jeszcze tylko dokumentacja zbiorcza, zapotrzebowanie na leki (np. jak oddział jest stacjonarny) i wypisanie L4 tym z wczoraj. A i podbić pieczątki w księdze głównej oddziału. O, minęły jednak trzy godziny? Przepraszam, że państwo czekają w kolejce, ale musiałam uzupełnić papiery. Więc pięć ostatnich wizyt musimy przełożyć na przyszły tydzień (w sytuacji idealnej). Że mogę trochę zostać? Mogę, ale szef mi za te godziny nie zapłaci, bo kontrakt dostał na tyle i tyle, więc jakby tak dopłacał, to zbankrutuje i państwo będą musieli jeździć do sąsiedniej miejscowości. Więc nie jest to kwestia korony, tylko czasu.
Usuńps. Rzetelny wpis w historii choroby to ok. 10 minut. A bez rzetelnego wpisu po kontroli NFZ poradnia zostanie zamknięta, a poza tym to kwestia odpowiedzialności. Lekarze (i inni specjaliści) nie powinni być stawiani przed takimi sytuacjami, a w oczach urzędników papiery są ważniejsze niż pacjenci.
To wszystko, to tak obok tematu, ale jako kierownika NZOZ papiery doprowadzały mnie do szału, więc sobie ulżę :)
A lekarze opisani przez Ewę w mailu mieli problem nie tyle z papierami, co z przeprowadzeniem diagnozy.
Nie zgadzam się z uogólnieniami. Są wśród lekarzy pełni pychy ignoranci jak i mądrzy empatyczni profesjonaliści. Nic nie zmusza nas (poza kwestiami finansowymi, ale to już inna historia) do leczenia się u lekarza, do którego nie mamy zaufania. Jeśli decydujemy się na to, tzn. jeśli kontynuujemy leczenie nie ufając diagnozie i decyzjom lekarza, to raczej źle świadczy o naszym rozgarnięciu.
OdpowiedzUsuńNa szczęście są i tacy.
Usuńpo przepuszczeniu danych przez czarną skrzynkę swojego bardzo osobistego komputera bionicznego na outpucie zapercepowałem poniższe:
OdpowiedzUsuń1/ pytanie...
'czy to była pierwsza pacjentka wspomnianych specjalistów, która przyszła z fotką na cd?'...
2/ wniosek praktyczny...
'masz fotkę na cd, zrób sobie profilaktycznie wydruk'...
3/ uwagę o zabarwieniu ironicznym...
'szkoda, że ów fachowiec nie zaordynował np. Tramalu... bo co się patyczkować benzodiazepiną?... opioidem przywalić i po bólu :))'...
pozdrawiać :))...
ad 1) Nie wiem. Mamy w końcu początek XXI wieku, więc może ta technologia jeszcze się nie spopularyzowała.
Usuńad 2) Casablanca (poniżej) proponuje też żeby brać tradycyjne zdjęcie. Są jeszcze jakieś inne nośniki na wszelki wypadek?
ad 3) Domyślnie wszystkim pacjentom. Wszystkim.
Wszystkie odpowiedzi mają zabarwienie ironiczne ;)
w moim pytaniu z p.1/ chodziło mi raczej o to, jak wielu pacjentów zostało zdiagnozowanych bez obejrzenia fotki, jakby nie było, bardzo kluczowej...
Usuńco do sprzętu, to skojarzyła mi się ciekawostka niejako "na odwyrtkę"... otóż większość przychodni używa do pomiaru ciśnienia elektronicznego gadżetu, który zastąpił tradycyjne mechaniczne urządzenie... problem w tym, że w przypadku pacjentów z migotaniem przedsionków lub innych zaburzeń rytmu serca owo elektroniczne cacko głupieje i jako wynik pomiaru pokazuje kompletne bzdury... sytuację ratują jeszcze niektórzy lekarze /lub pielęgniarki/, którzy nie wyrzucili owego urządzenia... ale są przychodnie, gdzie taki pomiar jest awykonalny...
Nie zawsze to, co nowocześniejsze jest z definicji lepsze. Przypomina mi się anegdotka krążąca wśród studentów medycyny (jakby nie było przyszłych lekarzy), że pewien profesor starej daty zwykł zadawać na egzaminach pytanie, co należy zrobić, kiedy po dwóch tygodniach pobytu w szpitalu i podawania antybiotyków u pacjenta nadal nie ma poprawy. Prawidłową odpowiedzią było: zbadać pacjenta.
UsuńCzyli najważniejsze to myśleć. Niekoniecznie stosować najnowocześniejsza diagnostykę. W ostatnim numerze Polityki był artykuł o metodach takich jak RTG, rezonans, tomografia. Czasem wystarczy zwykłe zdjęcie RTG, po co pacjenta od razu narażać na wysokie dawki promieniowania, kiedy odpowiedź można uzyskać metodą mniej niebezpieczną. Myśleć. Korzystać z dostępnych metod i dobierać je odpowiednio do sytuacji.
Nic nie rozumiem, bo:
OdpowiedzUsuńa. zaden ortopeda o zdrowych zmyslach nie stawia diagnozy patrzac w oczy (czyli bez rtg czy usg)
b. na skeirowaniu do fizykoterapeuty MUSI byc rozpoznanie-jak inaczej ma wiedziec czy to prawe kolano, lewa kostka czy kregoslup? Czyli,zapmnial?
c. duzo srodkow przeciwbolowych to rowniez leki przeciwzapalne,a benzodiazepina jest takze skladnikiem niektorych srodkow nasennych. Moze lekarz zalozyl, ze bole nasilaja sie w nocy?
d. oprocz plyty CD pacjent dostaje rowniez tradycyjne zdjecie rtg- wzielabym oba,tak na wszelki wypadek.
Nie twierdze, ze wszyscy lekarze w Polsce sa aniolami, ale mam czasami ochote zaprosic malkontentow na kilka lat do Irlandii. Co z tego, ze leakrz ma komputer w gabinecie skoro i tak niewiele z tego wynika?
ad a) Nie powinien, prawda?
Usuńad b) Widać uznał, że to nieistotny drobiazg.
ad c) Może założył. Przy podawaniu benzodiazepin nie powinien niczego zakładać. Może to szalona propozycja, ale na przykład mógł zapytać.
ad d) Ja bym jeszcze wzięła wydruk. Też na wszelki wypadek.
Ech, to, że gdzieś indziej jest gorzej nie sprawia, że tu jest lepiej.
brak synchronizacji sprzętowej z głową lekarza, ot cała sprawa;)
OdpowiedzUsuńAlbo brak synchroniczności sprzętowej lekarza ;)
Usuń;)
UsuńZacytuję autorkę tej scenki-"Nie będę tego komentować".Polecę klasykiem...jak żyć?! ;)
OdpowiedzUsuńUnikając służby zdrowia?;)
UsuńTego też ;)
UsuńŻyczyć :)
Usuńsilne bóle żołądka od kilku tygodni. lekarz POZ: 'to pewnie od stresu' i zaordynowany lek rozkurczowy, żadnych badań. po jakimś miesiącu mama wykonała badania na własną rękę - ciężka anemia w wyniku pęknięcia wrzodu(-a?) żołądka. na izbie przyjęć w szpitalu około 4h oczekiwania na przyjęcie do szpitala (około 6 pacjentów na izbie). tygodniowy pobyt w szpitalu, przetaczanie krwi i temu podobne atrakcje. nóż się w kieszeni otwiera. diagnoza to nie proroctwo, czasami przydają się badania.
OdpowiedzUsuńAniu, diagnozę powinno się stawiać na podstawie badań (między innymi). To jest, że tak powiem oczywista oczywistość.
Usuńnajwyraźniej Elu nie dla wszystkich lekarzy jest to oczywiste
UsuńTo prawda. A wydawałoby się, że diagnoza to żadne fanaberie pacjenta, tylko podstawowa kwestia w leczeniu.
UsuńCóż, musiałabym tu dorzucić jakąś łyżkę dziegciu.:)
OdpowiedzUsuńRaczej stołową niż do herbaty.
UsuńTu trzeba mieć zdrowie, żeby chorować:)
OdpowiedzUsuńOraz różne inne właściwości: cierpliwość, wyrozumiałość, wewnętrzny spokój. A i bogactwo nie zaszkodzi.
UsuńBez komentarza, piękny post i jakże prawdziwy...
OdpowiedzUsuńGdybyż jego uroda była baśniowa... A to niestety realia.
UsuńStraszne...prawda jest taka, że nabawiłam się stresa gdy muszę mieć kontakt z przychodnią rejonową.
OdpowiedzUsuńChoć wiem, że istnieją lekarze z powołania. Gdzieś :).
Zdrówka wszystkim!
Znalezienia ich życzę. Bo i tacy się zdarzają.
UsuńMoje doświadczenia z ostatniego roku są takie, że największym problemem jest dostanie się do lekarza - standardowy termin na umówienie się na wizytę (nie liczę lekarza pierwszego kontaktu) - miesiąc, umówienie się telefonicznie - niemożliwe, bo w rejestracji nie odbierają telefonów (nic dziwnego, bo jest tam za mało pracowników). A jak musiałem szybko zrobić USG, to proszę bardzo, w prywatnym gabinecie, jak sam za nie zapłacę, bo na finansowane przez Narodowy Fundusz Zagłady - czeka się standardowo - miesiąc. W efekcie, kiedy naprawdę czułem się chory, to myśl, że mam przez to wszystko przebrnąć wywoływała u mnie przerażenie. A jak już udało się dotrzeć do lekarza, to w większości przypadków było w porządku.
OdpowiedzUsuńKwestia terminów dotyczy chyba wszystkich specjalistów. W mojej poradni na przykład do psychologa czeka się kilka miesięcy. Co bywa absurdalne, bo przecież jak ktoś ma na przykład ostry kryzys to pomocy potrzebuje TERAZ a nie w lipcu. Dlaczego takie terminy?
UsuńBo ponieważ są tak małe kontrakty. Efekt? Przykładowo: można przyjąć max 3 pacjentów na tydzień, bo na tyle daje NFZ. A co jak przyjdzie czwarty? Zapisuje się go do kolejki oczekujących. Przy dziesiątym też. Uwzględniając to, że tych trzech pierwszych trzeba będzie objąć regularną opieką, kolejka robi się coraz dłuższa.
Dlatego już dawno chciałam się z tego systemu wypisać, ale na prywatyzację służby zdrowia nie ma niestety co liczyć. A w obecnym systemie z moich i Twoich składek finansowana jest nie tyle służba zdrowia, co rzesze urzędników NFZ oraz leczenie dla tych, którzy składek nie odprowadzają. Odprowadzam składki do wspólnego worka (bo zasada solidarności społecznej), a jak przyjdzie co do czego - to nie dostaję tego, za co zapłaciłam. Funduję leczenie innym (nieubezpieczonym, pracującym na czarno itp.). W ten sposób kołderka zawsze będzie za krótka.
A z systemu wypisać się nie da.
Dla zdrowia psychicznego człowiek nie powinien chorować na ciele ;)
OdpowiedzUsuńA gwarancji i tak nie ma ;)
UsuńJa na zrobienie tomografi przez NFZ czekałam przeszło pół roku, kiedy po raz kolejny odłożono termin postanowiłam wydać te 300zł na prywatne badanie i szczerze żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej,oszczędziło by mi to sporo nerwów, tylko trochę szkoda tych skłdek zdrowotnych...
OdpowiedzUsuńI w ten sposób dołączysz do grona w którym i ja jestem: oddajcie mi moje składki, a ja już sobie poradzę. Mam gdzieś zasadę solidarności społecznej, kiedy mimo odprowadzania składek (wolę nazywać je haraczem) i tak mnie ona nie obejmuje. Skoro i tak muszę płacić z własnej kieszeni za to, aby być przyjęta w sensownym terminie i dobrze zdiagnozowana, to wniosek jest prosty: moje składki idą na utrzymanie urzędników oraz opiekę zdrowotną dla kogoś innego niż ja (na przykład nieubezpieczonych). Wolałabym, aby zostały wydane na moje leczenie.
UsuńNie wiem na co płacę składki, bo na pewno nie na siebie. Zwłaszcza, że o każde najmniejsze, ale z drugiej strony jakże potrzebne skierowanie do specjalisty trzeba prosić, dobrze tą prośbę argumentować i mieć nadzieję, że lekarzowi to wystarczy. Niedawno czekałam z ojcem, który jest parę tygodni po zawale w przychodni, ponieważ jego krew nadal jest zbyt lepka i trzeba było zmienić lek, ponieważ poprzedni nie dawał rady nie zależnie od dawki. Lekarz wzywał pacjentów na godziny. Jest chyba logicznym iż kiedy kogoś z numerkiem nie ma bierze się następnego w kolejce, ale pan 'doktor' najwidoczniej tego nie wiedzial albo miał to w dupie, bo po prostu czas przeznaczony na nieobecnego pacjenta spędził sam w gabinecie. Następnego pacjenta też nie było i kolejnego...i tata tak siedział i czekał do puki nie udało mi się złapać kogoś 'wyższego stopniem' od kochanego pana doktora. Bez awantury nic się nie da zdziałać.
OdpowiedzUsuńOdnośnie ostatniego zdania polecam jako ilustrację scenkę pt. Służba (zdrowia?):
Usuńhttp://scenki.blogspot.com/2010/08/suzba-zdrowia.html
Bo to jest tak, że najpierw musisz za usługę medyczną zapłacić (w postaci składki) a potem ją sobie wyszarpać.
Myślę, że tych naszych składek starczyłoby na zasadę solidarności społecznej, gdyby były właściwie zarządzane - do specjalisty z tj samej dziedziny, do którego dzisiaj czekam miesiąc albo i dłużej za czasów funkcjonowania kas chorych umawiałem się na Śląsku tak, że dzwoniłem np. 10.00 z pytaniem, na kiedy mogę się zarejestrować. Na co słyszałem pytanie, czy pasuje mi 10.30. Kiedy odpowiadałem, że to za wcześnie, to umawiano mnie np. na 13.15. Ale ten system podobno nie zapewniał nam odpowiedniego leczenia, więc rząd Leszka Millera (zaznaczam tak ku przypomnieniu) powołał instytucję, która miała go usprawnić - NFZ. Czyli oddał zarządzanie naszym zdrowiem urzędnikom - efekty tego zarządzania widzimy. Pieniędzy na leczenie nie ma, informatyzacja służby zdrowia leży i kwiczy, ale np. w Katowicach koniecznie trzeba wybudować nową siedzibę dal funduszu. I od razu widać priorytety.
OdpowiedzUsuńBardzo dobrze wspominam czasy Śląskiej Kasy Chorych. Widać jednak za dobrze funkcjonowała, bo pamiętam nieustanne awantury wokół tego, że tylu chętnych się do niej zapisywało (ja też, chociaż zameldowana byłam wtedy jeszcze w woj. małopolskim). Dało się zarządzać sprawnie? Dało. Ale urzędnikom było to nie w smak. A przecież pieniądz miał iść za pacjentem. Teraz pieniądz zostaje w kolejnych coraz bardziej wypasionych siedzibach NFZ.
UsuńElu, tylko jedno małe sprostowanie - likwidacja kas chorych była decyzją polityków, a jej cel był głównie propagandowy - miał pokazać, że poprzednia ekipa miała ludzi w d..., ale teraz przejęli władzę ci, którzy na prawdę troszczą się o zwykłych ludzi. Bardzo bym chciała, żeby okazywano mi niej takiej troski.
UsuńTak, masz rację. To była decyzja troskliwych, lewicowych polityków. Ale Śląska Kasa kłuła zasobnością w oczy dyrektorów innych kas.
UsuńPrzypomina mi się tu stary dowcip: Jaka jest prawidłowa reakcja obywateli na zapowiedź, że rząd chce ich dobra? Owe dobra dokładnie schować. Zawsze aktualne.
Taka zabawa: http://bezokularow.wordpress.com/2012/03/04/one-lovely-blog-award/
OdpowiedzUsuń:)
Bardzo dziękuję za wyróżnienie :)
UsuńMoże mówiąc o pustych rękach u specjalisty lekarz pierwszego kontaktu nie miał jednak na myśli wyłącznie fotografii rentgenowskiej?
OdpowiedzUsuńNiewykluczone :)
UsuńAleż ci pacjenci niedomyślni ;)