rekolekcje wielkanocne 1995
12 kwietnia 1995, Kraków (Wielka Środa)
Siedzimy z R. w kawiarni Convivium w budynku Collegium Novum na Gołębiej. Dziś po południu jadę do domu, więc to ostatnie spotkanie przed przerwą świąteczną. Jemy kanapki z pastą jajeczną, palimy, gadamy o pierdołach, o tym, że hip-hop i techno to tak naprawdę nie muzyka, o jego wakacyjnych planach żeglarskich, o wykładach i wykładowcach. I nagle, ni stąd ni zowąd dopada mnie lęk. Silne, zimne, głuche uczucie. Jak paraliżujące przeczucie nadciągającej katastrofy. Nie wiadomo skąd, bo przecież nie dzieje się nic złego. R. zauważa, że coś jest nie tak. Kiedy mówię mu o tym dojmującym uczuciu, lęk nieco słabnie, ale nie znika. Oboje studiujemy psychologię, więc zaczynamy żartować, że może to jakaś nerwica lękowa? Lęk zmalał, ale tkwi w brzuchu i w gardle. Ćmi. W drodze na dworzec, w pociągu i w łóżku przed snem.
13 kwietnia 1995, Oświęcim (Wielki Czwartek)
Wybieram się dziś do Katowic, bo chcę w redakcji jeszcze przed świętami odebrać wierszówkę. Już mam wychodzić na pociąg, kiedy słyszę domofon. Otwieram. Taksówkarz. Ma dla mnie wiadomość. Do firmy, w której pracuje M., mój facet, zadzwoniła pielęgniarka zajmująca się moją matką z prośbą, aby M. skontaktował się ze mną i przekazał, że powinnam jak najszybciej przyjechać. Wsiadam w zamówioną przez M. taksówkę, jedziemy do mieszkania matki.
Nie mieszkam z nią od trzech lat. Mieszkam z M. oraz naszą niemiecką współlokatorką Antje. Antje pracuje tam, gdzie M. Moją matką zajmuje się pielęgniarka. Ma numer do mojej redakcji i do pracy M., żeby w razie czego móc się skontaktować.
Na miejscu zastaję pielęgniarkę. Od kilku dni moja matka ma się gorzej. Być może umiera. Lekarz już był. Nie ma z nią kontaktu. Leży w łóżku. Być może śpi, być może jest nieprzytomna. Głaszczę ją po głowie. Mija godzina. Patrzę bezradnie. Nic tu po mnie. Zajrzę jutro po południu. Nie jadę już do Katowic, wracam do domu.
14 kwietnia 1995, Oświęcim (Wielki Piątek)
W związku z tym, że wczoraj nie dojechałam do redakcji, wybieram się tam dziś z rana, żeby po południu zdążyć zajrzeć jeszcze do matki. Jest około 10. Słyszę klucz w drzwiach wejściowych. Antje? O takiej porze? Antje się wita i mnie przytula. Trochę się dziwię. Mówi, że musiała po coś wrócić do domu, a przy okazji chwilę rozmawiamy w kuchni.
- Es tut mir leid, Ela. M. hat mir gesagt. (Przykro mi, Ela. M. mi powiedział.)
- Was?
- Deine Mutter ist gestorben.
- Ja, Ich weiss, Antje. Danke.
Kiwam głową. Tak, wiem, że moja matka umiera. Mnie też jest przykro. Idę do pokoju po torbę, żeby w końcu wyjść i nagle wraca ten sam chłodny lęk sprzed dwóch dni. Jak przeczucie katastrofy. Stop. Co ona powiedziała? Stirbt? Umiera? Czy: ist gestorben? Umarła? Wracam do kuchni.
- Antje? Was hast Du gesagt? Stirbt oder ist gestorben? (Antje? Co ty powiedziałaś? Umiera czy umarła?)
- Ist gestorben.
- Ist gestorben?
- Ja.
- Och...
Pielęgniarka dzwoniła dziś rano do M. Powiedziała mu. M. powiedział Antje. Antje powiedziała mnie.
Meine Mutter ist gestorben.
Przejmujące, trudno cokolwiek napisać.
OdpowiedzUsuńI ten strach przed, który powiedział Ci wszystko.
Ściskam Elu
"Osiemnastka".
OdpowiedzUsuńDo mnie w podobnej sytuacji mówiono w języku polskim, ale też nie zrozumiałem.
Każdego z nas to czeka lub będzie czekało.Smutne,przykre ale takie jest życie.Wszystko przede mną jeszcze,niestety...
OdpowiedzUsuńRocznice... ile by ich nie minęło, zawsze są tak "świeże".
OdpowiedzUsuńMiewam podobne odczucia. Często też przed jakimś wydarzeniem, niekoniecznie tak przykrym "swędzą" mnie zęby i ogarnia niemoc /trochę to dziwne/.